Każdego ranka dreptałam posępnie na chirurgię, odganiając myśl: „Co dalej?”. Moja przebiegłość, choć wywodziła się raczej z instynktu samozachowawczego, rozwinęła się na tyle, że jak mogłam, migałam się od rozpoczęcia specjalizacji. Specjalizacja oznacza stanięcie w szranki o rezydenturę, czyli opłacane przez Ministerstwo Cierpienia miejsce specjalizacyjne, będące jakoby najkorzystniejszą formą zaliczenia okresu szkoleniowego. Niestety, słowo „rezydent” brzmi dumnie tylko w krajach anglosaskich. (Lub jeśli poprzedzi się je literką „p” – ma się wtedy własnego szofera i cygaro). W praktyce bycie na rezydenturze oznacza otrzymywanie stałej, określonej ustawą pensji ministerialnej, która jest mniej więcej równoważna zarobkom średniej klasy kasjera w sklepie wielkopowierzchniowym i podtrzymuje rodzimą tradycję romantyczną (biedne życie to PRAWDZIWE życie). Oznacza to również, że przez określony czas – od czterech do sześciu lat – lekarz rezydent jest przypisany do danej jednostki szkoleniowej jak chłop do ziemi. A także – zgodnie z dobrymi feudalnymi tradycjami – ma swojego seniora, czyli opiekuna specjalizacji. Jednostkę specjalizacyjną oraz opiekuna można zmienić tylko raz. Ma to zapewne zapobiegać szerzeniu się niezależnego myślenia i chorób wenerycznych. Stałość obejmuje nie tylko osobę oprawcy i miejsce kaźni, ale także zarobki. Zero szans na podwyżkę, ale też zero szans na obniżkę, z czego to każdy lekarzyna z zespołem stresu pourazowego po studiach medycznych i stażu podyplomowym cieszy się jak żona alkoholika, która w tę Wigilię jeszcze nie dostała w ryj, a przecie już pierwsza po południu!
A gdzie to jest tak pięknie? W powieści Kaliny Rut „Exitus szpitalis”. Co jeszcze się tam dzieje? Czy jest to bardziej groźne czy śmieszne? Niebawem się to wyjaśni. Od 14 listopada będzie można zamówić książkę w wersji papierowej (wysyłka 6 grudnia) albo kupić w formie ebooka.
Powrót